Poznajmy się

piątek, 8 maja 2015

„Młodzieńczy dołek”, czyli coś, co mnie nachodzi zbyt często.

        Cykl opowiadań z serii pt.:" PLOTKA 5" 
                czyli: "Bajki nie całkiem zmyślone." część XXV.               
             
            Rozejrzałam się po zaskakująco pustej szkole. Z „Orlika” dobiegały pokrzykiwania chłopców uganiających się za piłką. Chyba są jakieś zawody piłkarskie. Obok remontowanego boiska, z koron drzew słychać było pokrakiwania wron. „Zero romantyzmu. Brudny świat” – przeszło mi przez myśl. „Jakbym przymknęła oczy, z łatwością wyobraziłabym sobie, że jestem nie w szkole, ale gdzieś indziej. Prawdę powiedziawszy, nawet nie wiem gdzie, bo jakoś nie miałam odwagi kusić losu żeby znowu nie złapać dołka.”
                Gdzieś tam, w środku, coś mnie ukłuło. Jednak teraz wolałabym być w zamojskim parku i mieć świadomość ,że są wakacje, że zaraz będę mogła pójść do domu albo wyrwać się do cukierni, pogadać z kimś o głupotach i posłuchać - na żywo – D. Kwiatkowskiego. Albo nie…, niestety nie lubię jego piosenek. Posłuchałabym czegoś innego. Tak…, jak zamknę oczy, to widzę inny świat.
                Spacerowałam, po parku, bez celu wysypaną żwirem alejką, a potem chodnikiem, wzdłuż głównej ulicy w kierunku Rynku Wielkiego. Przystanęłam przed witryną fotografa. Patrzyli na mnie uśmiechnięci, przytuleni do siebie policzkami nowożeńcy. Zakochani, szczęśliwi i …. Nie, nie mogę dłużej o tym myśleć, bo zaczynam mieć ….
- Panna zdjęcie chce zrobić?
- Nie, dziękuję...
                Pytanie zadane przez wychodzącego z zakładu starszego jegomościa, wyrwało mnie z przygnębiających rozmyślań i wygoniło sprzed witryny.
- ... Tak tylko przyglądałam się.
             
        Przypomniałam sobie, że kiedyś czytałam opowiadanie o człowieku, który obudził się w wielkim mieście i zorientował się, że jest sam. Uzmysłowił sobie, że na całej planecie nie ma ani jednej żywej duszy. Jakby był jedyną osobą, która spóźniła się na sąd ostateczny. W pierwszym momencie przeląkł się, ale potem wpadł w euforię - wszystko było dla niego: stojące na ulicach samochody, żywność w marketach, ciuchy w salonach, dzieła sztuki w galeriach. Dosłownie wszystko i ze wszystkim mógł robić co chciał i kiedy chciał. Wydawało mu się, że jest wolny, a jego możliwości są nieograniczone. Nie tęsknił do ludzi; nie dlatego, że ich nienawidził, czy też miał do nich o coś żal. Nie; on już taki był - wydawało mu się, że bez ludzi można się obejść. Z biegiem czasu przekonał się jak bardzo się mylił. Potrzebował widoku ludzi. Nawet nie po to, aby z nimi rozmawiać i dzielić się wrażeniami, lecz po to, by - po prostu - byli. Obsesją stało się znalezienie człowieka. Żeby dać znać o swoim istnieniu, zaczął rozniecać pożary, demolować sklepy, wysadzać domy... Później w tym opowiadaniu ten samotnik zaczął mieć zwidy. Nadaremnie gonił za zjawami - wyidealizowanymi osobnikami, których pamiętał z przeszłości i którzy - zdawało mu się - przemykali i znikali tuż za rogiem lub pojawiali się w oknach...
Nie pamiętała, jakie dokładnie historie przydarzyły się jeszcze głównemu bohaterowi, ale wiedziała, jak cała historia się skończyła: Wreszcie, na końcu ulicy dostrzega jakąś postać. Jakaś dziewczyna macha do niego i biegnie w jego kierunku. On - początkowo czuje ogromną radość, ale po chwili dopadają go wątpliwości: "A może to kolejne przewidzenie? Może znowu spotka mnie zawód?" Wsiada do samochodu i rozmyślając o tym, zbliża się do kobiety. Dwadzieścia metrów przed nią naciska pedał gazu i... rozjeżdża ją. W ten oto sposób bohater kończy poszukiwania swojej drugiej połowy. Koniec. Jaki z tego morał?
Może taki, że zamknięcie się w swoim świecie grozi - po pierwsze - tym, że nie będziemy potrafili z niego wyjść, jeśli tego zapragniemy; po drugie - tym, że jeżeli jakaś bratnia dusza będzie chciała w tym wyjściu pomóc, zdziczali, potraktujemy ją jak wroga i zniszczymy... A może to głupie opowiadanie, które nie ma jasnego przesłania?
                Stanęłam przed szybą sklepu z obuwiem, na której ktoś misternie wykaligrafował: "Wyprzedarz". Miałam już wejść i zwrócić uwagę ekspedientce, że o wiele lepiej wyglądałby napis: "Wyprzedaż", ale machnęłam tylko ręką i poszłam dalej.
                No dobrze - przyznam się: Nie chodzi o to, że opowiadanie nie miało przesłania. Przestraszyłam się, że, to opowiadanie opisuje mnie. „Przecież to ja nie chcę dostrzec innych ludzi i wydaje mi się, że to jest wolność. Przecież, to ja w dziwny sposób, poszukuję miłości, w konsekwencji tworzę wokół siebie pustkę. Zamknęłam się w skorupie, trwam w niej i tylko udaję, że poszukuję kontaktu z innymi".
                „Stop, spokojnie, cisza. Znowu się sama nakręciłam i znowu będę łapała dołek. Ale mam dzisiaj dzień. Cały czas, moje myśli dążą do mojego przygnębienia”.
                Otworzyłam oczy. Wstałam z ławki na auli. Dłonią przygładziłam włosy i skierowałam się w kierunku sali 118. Na szczęście nikogo tam jeszcze nie zastałam (oglądają „widowisko piłkarskie”). Z tornistra wyciągnęłam zeszyt, by zapisać swoje myśli. Przypomniałam sobie, że jestem umówiona na rozmowę z wychowawcą. Zaczęłam zastanawiać się, co mogłabym wymyślić, by odwołać spotkanie. Nic nie wymyśliłam. Co, ja powiem profesorowi, który chyba mnie nie zrozumie. Skąd, on może o tym wiedzieć, że dzisiaj mam taki dziwny dzień, że cały czas mam przygnębiające wspomnienia. Jedyne, co mogę mu powiedzieć, to… to, że: „Jestem wolna i szukam miłości.” – „może, to zrozumie?”. Znowu przymknęłam oczy:
                Chciałam, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. Wzrok wychowawcy był paraliżujący. Nie, to już nie był pan Sławek. Coś przejęło jego ciało. Coś groźnego i potwornego... nieludzkiego.
   — Tam.
   W głowie zaczęło mi szumieć. Obraz zamazywał się, jakbym patrzyła przez poruszającą się taflę wody. Ktoś mnie szarpnął i gdzieś ciągnął. Nie miałam siły się bronić. Ostatkiem sił zmusiłam się, by najpierw oderwać od ziemi jedną nogę, a potem drugą. Wszystko mnie bolało. Paliło w mięśniach i wykręcało stawy. Chciałam wyć z bólu, ale jedyne na co było mnie stać, to na ciche jęki. Czułam, że tracę przytomność i to chyba nie był aż tak zły pomysł. Oślepiające światło spływające ze ścian i z sufitu nie pozwalało zorientować się, gdzie jestem, ale i tak wiedziałam. Zostałam porwana. Ciarki przeszły mnie na samą myśl o tym, ale to była prawda.  Nie chcę tego! Nie chcę! Chcę mieć już to za sobą. Chcę do domu!
          
     W pomieszczeniu coś się działo. Nadal nic nie widziałam, ale ze wszystkich sił starałam się skoncentrować na dochodzących do mnie dźwiękach... Rozmawiali. Mówili do siebie w jakimś niezrozumiałym i zawodzącym języku. Otworzyłam oczy.  Wraz ze zdolnością słyszenia, zauważyłam, że powraca zdolność widzenia. Początkowo widziałam wszystko niewyraźnie, jakby przez mleczną zasłonę, ale po chwili...
    - Boże! – pomyślałam.
 Chciałam krzyczeć, ale nie mogłam, bo byłam jakaś sparaliżowana. Tego nie przewidziałam. Czując bezsilność, zaczęłam płakać.

                Otworzyłam oczy, w klasie siedzieli już wszyscy a pani tłumaczyła pisząc na tablicy jakieś
zawiłe wzory matematyczne. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Łzy płynęły mi po policzkach i tylko Paulina pochyliła się do mojego ucha i szepnęła: „Nie martw się. Jest taka pora roku, że wszystkie dziewczyny mają w te wiosenne dni przygnębiające myśli. Ja pocieszam się tym, że już niedługo będą wakacje i wszystkie ponure wspomnienia na zawsze znikną”.  Paulina, jest w naszej klasie od kilku miesięcy, ale trafiła w mój nastrój bardzo celnie. Chyba mi bardzo pomogła.